Projekt “Co lesbijka* ma w słoiku?” jest próbą przyjrzenia się lesbijkom* (gwiazdka oznacza szeroko rozumianą kobiecą nieheteronormatywność) mieszkającym w stolicy, a pochodzącym spoza Warszawy. Częścią projektu są wywiady opisujące ich jednostkowe doświadczenia, na których podstawie powstanie sztuka teatralna. Sztuka zostanie zaprezentowana w formule czytania performatywnego, w wersji online albo w obecności widzek_ów, które_rzy po pokazie zostaną zaproszone_ni do rozmowy.
************************
Agnieszka Małgowska: Kiedy przyjechałaś do Warszawy?
Alicja Hadam: W 2013 roku z Wrocławia, gdzie studiowałam. Coś mnie wtedy zaczęło uwierać i chciałam zmienić otoczenie, i poczuć trochę nowości. Wrocław jest fajnym miastem, ale po jakimś czasie znałam wszystkie ścieżki.
AM: Czego nie było we Wrocławiu? Za wolny, za mały?
AH: Myślę, że był za mały. To się wiąże z moją orientacją seksualną. Niewiele było osób LGBTQ+ żyjących otwarcie i jawnych tęczowych miejsc we Wrocławiu. Potrzebowałam czegoś więcej… Kończyłam wtedy studia i zaczynałam szukać pracy. A w Warszawie mieszkał już mój brat. Po kilku latach dołączyli do nas rodzice i jesteśmy teraz wszyscy razem.
AM: A skąd przyjechaliście?
AH: Pochodzę z zachodniopomorskiego, dokładnie z Połczyna-Zdroju. To poniemieckie miasto, zajęte po wojnie przez Polaków. Moi dziadkowie w tym miejscu też byli przyjezdni, byli połczyńskimi słoikami. [śmiech] To jest niewielkie, piękne miejsce uzdrowiskowe, piękne, ale jednocześnie nudne.
AM: I małe?
AH: Ma około 8 tysięcy mieszkańców, ale jak wyjeżdżałam miało 10 tysięcy. Spora emigracja. Dużo moich znajomych przeniosła się do większych miast. Gdy przyjeżdżałam do domu, to już właściwie nikogo z moich przyjaciół_ek nie było. Tam nie ma młodych ludzi.
AM: Kiedy wyjechałaś?
AH: Wyruszyłam w świat, gdy miałam 16 lat. Pojechałam do liceum, do Koszalina. Mieszkałam w internacie i na stancji. Szukałam lepszych perspektyw, dobrze się uczyłam. Rodzice mnie popychali do wyjazdu.
AM: W Połczynie miałaś świadomość swojej nieheteroseksualności?
AH: Uświadomiłam to sobie dopiero w liceum. W mojej miejscowości to było tabu. O tym, że mój bliski kolega z rodzinnej miejscowości jest gejem, dowiedziałam się pod koniec liceum. A byliśmy i jesteśmy przyjaciółmi.
AM: W Koszalinie nastąpił tęczowy przełom?
AH: Coming outu nie było, ale szukałam nieheteronormatywnych znajomości, na przykład na Innej stronie, dziś Queer.pl. Jedna dziewczyna wyszukiwała osoby z Koszalina i zapraszała na grupę poza tym portalem. Spotykałyśmy się w dziwnych barach, przy ognisku w lesie. Wtedy zaczęło się randkowanie, ale było przekonanie, że należy się ukrywać.
AM: Tak było do wyjazdu do Wrocławia?
AH: Tak. We Wrocławiu, na początku studiów, wyautowałam się przed przyjaciółmi, pod koniec studiów przed rodzicami.
AM: Jak to się stało?
AH: To był niełatwy proces. Najtrudniejsze było przyznanie się przed sobą do tego, że jestem lesbijką, a może bi, a może nie… Nie wiedziałam, jak to nazwać, ale zawsze czułam, że jestem inna, od najmłodszych lat. Nie rozumiałam, z czego to wynika. W czasach nastoletnich trzymałam się z chłopakami, ale po to, żeby pograć z nimi w piłkę. Nie interesowały mnie dziewczyńskie zabawy. Myślałam, że jestem dojrzalsza. Ale już w liceum oglądałam The L. Word w internecie, na stronach z chińskimi napisami. [śmiech]
AM: Jak ostatecznie dziś się identyfikujesz?
AH: Lesbijka to słowo, które mnie najlepiej określa.
AM: Kiedy zaczęłaś jawnie żyć jako kobieta nieheteronormatywna?
AH: Dopiero we Wrocławiu były warunki, żeby jawnie spotykać się z ludźmi. Był Bar H20 zwany Wodą. To był typowy klub LGBTQ+. Chodziłam tam nałogowo, nawet trzy razy w tygodniu. Poznałam bardzo dużo ludzi. Wszyscy tam wracali, można więc było spotkać znajomych bez umawiania się.
AM: Zachłysnęłaś się tym miejscem?
AH: Tak, miejsce to dużo mi dało w kwestii zrozumienia i akceptacji samej siebie.
AM: Wtedy wyautowałaś się przed rodzicami?
AH: Tak, ale chciałam wcześniej, jednak mój przyjaciel mi odradzał, postanowiłam więc, że to przemyślę. On się wyautował przed matką, która go wyrzuciła z domu. Bardzo się zdziwił, na szczęście dał sobie radę, był już po maturze i przeprowadził się do Wrocławia. Matka po trzech miesiącach jakoś przetrawiła tę informację i teraz bardzo go wspiera, ale mój coming out musiał poczekać dwa lata. Zdecydowałam się, gdy skończyłam studia i zaczynałam samodzielne życie, nie byłam już uzależniona od rodziców.
AM: Jak to przebiegło?
AH: Dobrze, choć to był emocjonalnie trudny moment. Moi rodzice są akceptujący, ale gdy się wyautowałam zmartwili się, że będę miała trudniejsze życie, że będę zagrożona. Przez kilka dni obchodzili się ze mną jak z jajkiem. Starali się zrozumieć sytuację.
AM: Wzorcowy coming out.
AH: Nawet więcej, z czasem dołączyłam do Parady Równości i to z inicjatywy mojego ojca, który mnie zachęcał do zaangażowania w sprawy społeczne. A w 2018 roku moi rodzice przyjechali na Paradę wraz z siostrą mamy, panią po siedemdziesiatce.
AM: Od razu po przyjeździe do Warszawy zajęłaś się aktywizmem?
AH: Nie, dopiero po trzech latach. Przedtem, we Wrocławiu, z aktywizmu się nabijałam. Gdy padało w towarzystwie hasło lesba aktywistka, wywoływało to salwy śmiechu. To się bardzo zmieniło. W Warszawie nie tylko przestałam się śmiać z aktywistek, ale zostałam jedną z nich.
AM: Przyszła kryska… [śmiech]
AH: Po przyjeździe dostałam pracę w banku, który oficjalnie dba o osoby tęczowe. Okazało się, że niekoniecznie w praktyce, a wszystko zależy od konkretnej osoby. Zaczęło się od drobnego incydentu. Wtedy w Rosji wprowadzono prawo odbierające osobom trans prawo jazdy. Mój kolega postanowił te informacje rozesłać jako dowcip. Nikt nie zareagował. Zgłosiłam to, ale bez efektu. Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Zaczęłam podchody, w końcu gdy zapytałam mojego kolegę, co zrobiłby, gdyby miał homoseksualne dziecko, oznajmił, że jako myśliwy ma broń i szybko by sobie z tym problemem poradził.
AM: Niewierygodne. Była reakcja?
AH: Niestety nie. Mój szef był homofobem i zamiótł sprawę pod dywan. Ale mnie ta sprawa bardzo poruszyła. Zaczęłam rozmawiać z ludźmi, sprawdziłam kto jest protęczowy, kto nie, na kogo mogę liczyć. Po jakimś czasie pojawiła się grupa pracownicza Rainbow Network, która zrzesza osoby LGBTQ+ i sojuszników. Niewiele się na początku działo, poszliśmy w piątkę na Paradę i wtedy ten bank był jedną z trzech firm na Paradzie. Szybko okazało się, że homofob jest otoczony sojusznikami LGBTQ+ i że jest sam. Nie gadał już takich głupot. Ta cała historia pomogła mi później zostać aktywistką.
AM: A weszłaś w tęczowe życie Warszawy?
AH: Od samego początku. We Wrocławiu grałam w siatkówkę z lesbijkami, po przyjeździe od razu skontaktowałam się z klubem warszawskim.Teraz już nie gram, miałam kontuzję. Chodziłyśmy też na imprezy Twin Heart, do knajp na piwo, ale z mniejszym natężeniem niż we Wrocławiu. Znalazłam dziewczynę, która nie była wyautowana. Miała problem, żeby się ze mną pokazywać w miejscach publicznych. Po jakiś czasie się wycofałam z tęczowego życia, skupiłam się na pracy i na relacjach z ludźmi, z którymi mieszkałam. A mieszkałam z dziewczynami, które znałam z liceum. Wróciłam dopiero jako działaczka LGBTQ+.
AM: To jak to się stało, że w końcu wpadłaś w aktywizm?
AH: Szukałam jakiegoś działania, które nadaje sens, żeby robić coś więcej niż tylko praca. Przede wszystkim jednak to był rok, kiedy wybory wygrał PiS i bardzo się wtedy wkurwiłam. Także na Polskę, a wkurw mnie motywuje. [śmiech]
AM: Rozumiem doskonale. [śmiech] A co chciałaś osiągnąć?
AH: Nie miałam jakiś planów ani wytycznych dla mojego aktywizmu. Szłam w ciemno. Nie wiedziałam, jak to wygląda. Najważniejsze dla mnie było, że nie jestem bierną obserwatorką, że nie czekam, aż mi przyczepią na rękaw różowy trójkąt.
AM: A dlaczego Parada Równości?
AH: Przypadek. Wyświetliła mi się na Facebooku informacja, że poszukują wolontariuszy, posłałam CV i się zaczęło. Na początku niewiele robiłam, nie bardzo się orientowałam i głównie ochraniałam marsz. Rozwinęłam się w 2017 roku, był nowy zarząd i nowy porządek, a i ja zaczęłam rozumieć jak to wszystko działa. Przede wszystkim chciałam zmienić finansowanie Parady, zdobyć pieniądze.
AM: Jak to robiłaś?
AH: Pracowałam w korporacji, wiedziałam, że takie firmy mogą przekazywać fundusze na różne wydarzenia. Niewiele mogłam, ale chodziłam, pytałam, przedzierałam się do ludzi, którzy decydują. W tym czasie moja koleżanka stworzyła grupę tęczowych sieci pracowniczych, organizowała spotkania wszystkich korporacji. Na te spotkania przyniosłam Paradę, opowiedziałam jak wygląda od podwórka i przede wszystkim, że jest bezpieczna.
AM: Tym się zajmowałaś przez cały czas?
AH: Nie, byłam osobą wielofunkcyjną, bo w Paradzie wszyscy_kie są wielofunkcyjni_e. Impreza urosła, potrzebna była pewna struktura, ale i tak musieliśmy wiele umieć. Robiło się wszystko zespołowo, ale mogłam wybierać zadania. Początkowo zajmowałam się kontaktami z firmami, które chciały wziąć udział w marszu, w kolejnym roku organizowałam imprezy.
AM: Używasz czasu przeszłego?
AH: Bo już nie działam. Miałam dość wszystkiego. Czułam się wypalona. Poza tym zmieniłam pracę i to okazało się absorbujące. Teraz działam wewnątrz firmy na rzecz różnorodności.
AM: Szkoda, działałaś w szczytowym – jak dotąd – czasie dla Parady Równości. Rozumiem, że to może być wyczerpujące.
AH: Na razie odpoczywam od aktywizmu. Zbieram siły, ale myślę, że gdy będzie potrzeba, to wrócę.
AM: To co teraz będziesz robić? Chodzić do swoich ulubionych miejsc w Warszawie?
AH: Chyba nie mam takich miejsc, albo inaczej, one się zmieniają Zmieniałam mieszkania mniej więcej co 2 lata, mieszkałam w wielu dzielnicach: na Saskiej Kępie, Bemowie, Woli, na Powiślu, teraz we Włochach. Takie ulubione miejsca powinny być blisko, więc w pewnym momencie odwiedzałam Pole Mokotowskie, w innym czasie bulwary wiślane albo Stadion Narodowy. Jeździłam tam na rolkach. Ostatnio przypadł mi do gustu Bar Studio.
AM: Co Ci się w nim podoba? To miejsce trochę jak dworzec.
AH: Mnie właśnie dlatego się podoba. Są tam różni ludzie, wchodzą i wychodzą. Można tu wpaść, posiedzieć w środku, na zewnątrz, a jak jest impreza iść na piętro. Mnie odpowiada taka swoboda, ruch, ciągłe przemieszczanie. To też miejsce hipsterskie, friendly, otwarte na tęczowe wydarzenia.
AM: To nie tylko charakterystyka miejsca, to znak czasów. Większość ludzi się przemieszcza.
AH: Dokładnie, jestem tego przykładem. Jak mówiłam, wyjechałam z mojego miasta do liceum, do Koszalina, potem na studia do Wrocławia i w końcu do Warszawy.
AM: Czy do każdego z tych miast woziłaś z domu słoiki?
AH: Woziłam. Postrzegam to jako formę matczynej opieki. Nawet teraz, gdy moi rodzice mieszkają w Milanówku, wożę słoiki.
AM: Ja wożę z Gocławia. To kategoria słoika wewnątrzwarszawskiego. [śmiech] Spotkałaś się z określeniem słoik?
AH: Tak, ale nigdy nikt nie użył go wobec mnie. Nie ma to dla mnie znaczenia. Nawet czasem nie wiem, kto jest przyjezdny, to wychodzi przypadkiem. Traktuję je żartobliwie, bo skoro znaczna część stolicy to przyjezdni, to o czym tu mówić.
AM: Absolutnie się zgadzam.
AH: Proponując mi rozmowę zapytałaś czy jestem warszawianką. W pierwszym odruchu odpowiedziałam, że nie jestem. Ale potem zaczęłam się zastanawiać, czy to do końca prawda, przecież mieszkam tu już 7 lat i Warszawa jest miejscem, z którym czuję się związana.
AM: Czyli jesteś warszawianką.
AH: Tak, ale wciąż mam duży sentyment do Połczyna-Zdroju.
AM: To co ze swojego rodzinnego miasta mogłabyś symbolicznie przywieźć w słoiku do Warszawy?
AH: Przekleństwem i błogosławieństwem Warszawy jest rumor, hałas i tempo. Stolica rzadko zasypia. To jest to, co mnie do niej przyciągnęło. Jednak czasem brakuje mi bycia ze sobą samą w naturze. To właśnie przywiozłabym do Warszawy z Połczyna.
AM: Przydałoby się, w Warszawie relaks najczęściej też jest w tłumie. Dziękuję za rozmowę i życzę połczyńskiego wypoczynku w stolicy.
************************
Fot. Joanna Kessler
Projekt Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*
Projekt finansowany ze środków m.st. Warszawy
WIĘCEJ
Co lesbijka* ma w słoiku?
Sistrum.Facebook
Artykuł W Warszawie nie tylko przestałam śmiać się z aktywistek, ale zostałam jedną z nich. Rozmowa z Alicją Hadam pochodzi z serwisu Fundacja Feminoteka.